Historia bywa straszna na tyle, że nie tylko nie potrafimy ale nawet nie chcemy jej zrozumieć. Ludzie wysiedleni, dziś starcy, próbują nam przekazać swoją historię życia, jednostkową ale przecież ważną, tylko czy my potrafimy tę opowieść zrozumieć?

Ja tę historię znam tylko z opowieści ludzi, których w życiu spotkałem, książek, które przeczytałem i tylko mam nadzieję, że historię tę kiedyś uda mi się zrozumieć.
 
 
Będąc któregoś dnia na urlopie na Krymie spotkałem człowieka, co stał przy drodze dla turystów ze „skalnego miasta” niedaleko Jałty i namawiał do kupna ziół. Zaczęliśmy rozmowę po rosyjsku, ale zaraz zorientowaliśmy się, że obaj jesteśmy Polakami.  Nic mnie nie gnało, urlop, niezależność, miałem czas. Zaczęła się rozmowa, najpierw staliśmy, później siedliśmy na kamieniach przy drodze i rozmawialiśmy. On opowiadał ze łzami w oczach, ja z takimiż samymi łzami słuchałem.
 
 
Mieszkał z rodziną na Wołyniu, on był nastolatkiem jak nastała tam władza radziecka. Pewnego dnia usłyszeli propozycję nie do odrzucenia, mają całą ziemię jak i posiadane zwierzęta gospodarskie przekazać do wspólnego gospodarowania a sami stać się pracownikami tegoż gospodarstwa. Czy mógł na to zgodzić się rolnik, człowiek, który ziemię tę dostał od ojca, a ten od swojego ojca? Oddać dorobek całych pokoleń? Babka (dziadek już nie żył, ojciec był gdzieś na froncie, z którego nie wrócił) podjęła decyzję - nie oddadzą. Dwa dni czekali na reakcję. Przyjechali uzbrojeni, na furmance i powiedzieli im, że mają godzinę na przeniesienie wszystkiego, co chcą zabrać na tę furmankę. Jak wyglądało pakowanie? Ludzie brali zupełnie im później niepotrzebne rzeczy, zapominając o tych, które w późniejszym życiu były niezbędne. Lecz czy można było się dziwić, postaw się w ich sytuacji, co byś z domu zabrał? A później w pociągu, który beznadziejnie długo stał w szczerym polu, każda taka zapomniana rzecz stawała się marzeniem.
Po przewiezieniu trafili na stację kolejową, gdzie grupka przy grupce stały rodziny nieszczęśliwców, podobnych do ich. W większości kobiety z dziećmi, albo starsi mężczyźni. Wojna, mężczyźni na froncie, w obozach żyjący nadzieją, że choć ich bliscy byli bezpieczni. Jego babka wykazała się przytomnością umysłu, wyszukała tego, co wydawał się dowodzącym całym tym bałaganem i dała mu wszystko, co z drogich rzeczy miała: pierścionek zaręczynowy jego mamy, biżuterię, którą jeszcze po swej matce odziedziczyła, a on za to powiedział im, stańcie tam przy lasku i czekajcie. Zapakowano jeden pociąg, potem drugi, a oni czekali, wreszcie przyjechał pociąg dla nich. Wsiedli do wagonu z kilkoma rodzinami.
 
 
 Były tam prycze prycze na których mogli się, jeden obok drugiego, kłaść i spać w dającym ciepło ścisku, był piecyk - koza, która pozwalała się ogrzać, jeśli tylko na postoju doprosili się drewna. Było jedzenie, gdy na którymś postoju dostali cokolwiek. A nie mieli co jeść, bo czy byś pomyślał, że najważniejszą rzeczą którą trzeba było zabrać było jedzenie?
 
 
 
I była toaleta. Popatrzcie na zdjęcie, to właśnie taka toaleta, dziura w drewnianej podłodze i tyle. Początkowo gdy ktoś odczuwał potrzebę skorzystania, prosił innych, by go skórą, kożuchem, czymkolwiek osłonił, po pewnym czasie, gdy głód, bród, beznadzieja sytuacji, ciągłe postoje i jazda nie wiadomo dokąd, bo nikt im tego nie powiedział, powodowała zobojętnienie na zwykłe ludzkie odruchy, wolnościowe wstydy. Już nikt się nie wstydził, nikt nie zasłaniał i nikt nie patrzył. W warunkach beznadziei, śmiesznym się na wydają te wolnościowe wstydy i zasady. Tak w głodzie, beznadziei dotarli do dnia w którym wagony otworzono i powiedziano, że mogą wysiadać. Nie wiedzieli, gdzie byli, później dowiedzieli się, że był to Krym. Dorobek rodzinny, pamiątki po przodkach spowodowały, że nie trafili na mroźną Syberię a na w miarę ciepły Krym. Tam odwiezieni na pustkowie, korzystając z łagodnego klimatu w wybranym przez siebie miejscu zbudowali barak, później dom, tam odeszła babka, matka, jego żona, tam przyszedł na świat jego syn, który dziś za lepszym życiem do miasta odszedł. Tam mieszka, jesienią, zimą i wiosną zbiera zioła, by je przy turystycznym szlaku latem sprzedać.  Będą z tego pieniądze na kolejny rok. Siedzieliśmy, rozmawialiśmy, moje ucho cieszył piękny język zaburzański, z tym ciepłym „śledzikowaniem". Rozstaliśmy się, podarował mi duży worek ziół i nie chciał zapłaty. Ale czymże dla mnie było to kilka złotych, które on za te zioła chciał, gdy mnie zagadał? Wiem, że stracił kilka godzin, bo przecież rozmawiając ze mną nie nagabywał kolejnych turystów, nic nie sprzedał. Zyskaliśmy obaj, on opowiedział to co mu na sercu ciążyło, a ja dostałem kolejną cegiełkę by zrozumieć historię Wołynia, choć nadal wiem, że tego nie będę w stanie zrozumieć. Zapłaciłem mu kilkukrotną cenę tego, co pierwotnie chciał a i tak czuję, że pozostałem mu dłużnikiem. Bo pieniądze, które dostał nigdy nie zrównoważą lekcji, którą ja wtedy dostałem, siedząc przy nim na tym kamieniu i słuchając.
 
 

Ciągle się pytam, jeśli tylu azjatów, jak najbardziej sympatycznych ludzi, spotykamy na bazarach. Tylu uchodźców z krajów muzułmańskich puka do drzwi Europy, a przecież jeśli nawet nie oni, ale już ich dzieci powiedzą nam, tu się urodziłem więc chcę, byście respektowali mój świat wartości, wartości muzułmańskich. Czy naprawdę nie jest nas stać, by pozwolić wrócić dzieciom tych przymusowych wysiedleńców? Wiem ich mózgi wyprał socjalizm, czasami ciężko się z nimi rozmawia, ale czy naszych też nie chciał wyprać? To ludzie wychowani w tej samej kulturze, w tym samym systemie wartości, czy nie możemy im pomóc?